Mam takie marzenie, do którego czasem uciekam się w co bardziej deszczowe dnie, w którym mam małe studio, gdzie przędę i farbuję wełnę. Tak właśnie.
Nabyłam w poniedziałek przypadkiem odkryty na Allegro, w jednym z internetowych sklepów ze starociami, zupełnie sprawny, kompletny, świetnie utrzymany kołowrotek norweski. Jest napędzane jednym pedałem koło i szybkie skrzydełko o przeciętnej wielkości. Właściwie kołowrotek wygląda całkiem jak… Polonez Kromskiego (jedynego polskiego producenta kołowrotków, bardzo znanego za granicą, szczególnie wśród amerykańskich prządek). Różnice? Sposób mocowania skrzydełka i szpuli, wykończenia w miejscach śrub, leniwa Kaśka na ryćce i to chyba tyle. W zasadzie nie zdziwiłabym się nawet, gdyby pasowały do niego akcesoria od Kromskich. A zapłaciłam… 1/10 ceny nowego Poloneza. Tyle wygrać!
To rzadkie znalezisko, taki kołowrotek w tej cenie. Zwykle albo czegoś im brakuje, albo rozsypują się w oczach już na zdjęciach, albo skrzydełka wyglądają, jakby się ich nie dało przymocować do koła…
Przyjechał do mnie w częściach, więc musiałam go skręcić, dzięki czemu upewniłam się, że naprawdę znam zasadę działania tej ślicznej machiny.







A tak można sobie regulować ułożenie zespołu szpuli.
Jak dobrze, że żyjemy w czasach zbiorowej mądrości jutubowej! Moja mama i babcie, o ile wiem, nie przędły wełny, więc choć nauczyły mnie dziergać i szydełkować, przędzenie to mój wkład w historię rodziny. Może niebawem pokażę jakąś własną wełnę, byłoby to coś!
PS Wciąż pozostaje dla mnie zagadką, co w kołowrotku czy wrzecionie ukłuło w palec Śpiącą Królewnę.